poniedziałek, 2 grudnia 2013

Złe dobrego początki

Teraz, z górą rok po tym, jak zaczęłam to robić, wszyscy moi znajomi wiedzą już, czym się zajmuję i na czym to tak naprawdę polega. Dla bezpieczeństwa nie umieszczam tego jednak w CV w rubryce „zainteresowania”. Z drugiej strony czuję wewnętrzną misję odczarowania tego bądź co bądź bardzo pożytecznego sportu. No dobrze, a o co właściwie chodzi? O taniec na rurze!

Chciałabym móc powiedzieć, że jestem już tak świetnie wytrenowana i robię to od tak dawna, że zupełnie nie pamiętam moich żałosnych początków, ale musiałabym skłamać. No to może coś więcej o mnie i wspomnianych żałosnych początkach. Urodziłam się w Małkinii, w lipcu, w drugiej połowie właściwie, dokładnie 17 lipca… To może teraz o początkach. Zanim zaczęłam rurować, ruro-tańcować, czy jakkolwiek inaczej to nazwiemy, byłam raczej niedzielnym sportowcem. Biegałam, chodziłam z kijami, jeździłam na rolkach i rowerze, ale uprawiałam te wszystkiego sporty zdecydowanie rekreacyjnie. W końcu zapragnęłam spróbować czegoś bardziej ogólnorozwojowego, tym bardziej, że moje tyły uparcie nie chciały się zmniejszyć. Podpytałam wuja gogla o taniec na rurze, znalazłam studio (5 minut piechotą od pracy – to musiało być przeznaczenie!), zapisałam się na pierwsze zajęcia i… Już nie mogłam się wycofać. Nie pamiętam już, jakie na moim pierwszym treningu wykonywałyśmy figury. Pamiętam tylko, że byłam przestraszona już samą rozgrzewką, a tym bardziej akrobacjami na wiadomym przyrządzie. Mimo wszystko wychodząc ze studia na nogach jak z waty myślałam sobie:




Na szczęście nikt mnie nie powstrzymywał. :-) Wiedziałam już bowiem, że to był strzał w dziesiątkę. Czułam się strasznie wymęczona, bolało mnie nawet to, co nie podejrzewałam, że może boleć po gimnastyce, ale jednocześnie czułam, że mięśnie pracują. Następnego dnia ledwie byłam w stanie pokroić kotleta. 

Pierwsze reakcje otoczenia były raczej niewybredne („To tak sobie wyobrażasz swoją przyszłość?”, „Gotówki ci brakuje?”). Ich ukoronowaniem był kolega z pracy, który przystawił mi do biurka wieszak na płaszcze i poprosił o zaprezentowanie moich nowych umiejętności. Nazwałam go tak, że nie godzi się zacytować. W większości przypadków starałam się jednak zachować zimną krew i cierpliwie tłumaczyłam rurowe arkana: - Nie, nie pracuję w klubie nocnym. – Nie, nie wypinamy się i nikt tam nie chodzi w złotych stringach. Mamy normalną sportową rozgrzewkę, ćwiczymy razem figury, a na koniec się rozciągamy. – Nie, moja instruktorka też nie pracuje w klubie nocnym. Prowadzi zajęcia sportowe i jest choreografem w teatrze.

O dziwo, w końcu podśmiechujki ustąpiły miejsca autentycznej ciekawości. Postanowiłam być rurową ambasadorką i zaczęłam coraz więcej opowiadać w towarzystwie i zachęcać koleżanki do spróbowania. Jedna spróbowała, ćwiczy już około pół roku i nie żałuje. :-) To co, może Panie też spróbują?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz