Teraz, z górą rok po tym, jak zaczęłam to robić, wszyscy moi
znajomi wiedzą już, czym się zajmuję i na czym to tak naprawdę polega. Dla
bezpieczeństwa nie umieszczam tego jednak w CV w rubryce „zainteresowania”. Z
drugiej strony czuję wewnętrzną misję odczarowania tego bądź co bądź bardzo
pożytecznego sportu. No dobrze, a o co właściwie chodzi? O taniec na rurze!
Chciałabym móc powiedzieć, że jestem już tak świetnie
wytrenowana i robię to od tak dawna, że zupełnie nie pamiętam moich żałosnych
początków, ale musiałabym skłamać. No to może coś więcej o mnie i wspomnianych
żałosnych początkach. Urodziłam się w Małkinii, w lipcu, w drugiej połowie
właściwie, dokładnie 17 lipca… To może teraz o początkach. Zanim zaczęłam
rurować, ruro-tańcować, czy jakkolwiek inaczej to nazwiemy, byłam raczej
niedzielnym sportowcem. Biegałam, chodziłam z kijami, jeździłam na rolkach i
rowerze, ale uprawiałam te wszystkiego sporty zdecydowanie rekreacyjnie. W
końcu zapragnęłam spróbować czegoś bardziej ogólnorozwojowego, tym bardziej, że
moje tyły uparcie nie chciały się zmniejszyć. Podpytałam wuja gogla o taniec na
rurze, znalazłam studio (5 minut piechotą od pracy – to musiało być
przeznaczenie!), zapisałam się na pierwsze zajęcia i… Już nie mogłam się
wycofać. Nie pamiętam już, jakie na moim pierwszym treningu wykonywałyśmy
figury. Pamiętam tylko, że byłam przestraszona już samą rozgrzewką, a tym
bardziej akrobacjami na wiadomym przyrządzie. Mimo wszystko wychodząc ze studia
na nogach jak z waty myślałam sobie:
Na szczęście nikt mnie nie powstrzymywał. :-) Wiedziałam już bowiem,
że to był strzał w dziesiątkę. Czułam się strasznie wymęczona, bolało mnie
nawet to, co nie podejrzewałam, że może boleć po gimnastyce, ale jednocześnie
czułam, że mięśnie pracują. Następnego dnia ledwie byłam w stanie pokroić
kotleta.
Pierwsze reakcje otoczenia były raczej niewybredne („To tak sobie wyobrażasz swoją przyszłość?”, „Gotówki ci
brakuje?”). Ich ukoronowaniem był kolega z pracy, który przystawił mi do
biurka wieszak na płaszcze i poprosił o zaprezentowanie moich nowych
umiejętności. Nazwałam go tak, że nie godzi się zacytować. W większości
przypadków starałam się jednak zachować zimną krew i cierpliwie tłumaczyłam
rurowe arkana: - Nie, nie pracuję w klubie nocnym. – Nie, nie wypinamy się i
nikt tam nie chodzi w złotych stringach. Mamy normalną sportową rozgrzewkę,
ćwiczymy razem figury, a na koniec się rozciągamy. – Nie, moja instruktorka też
nie pracuje w klubie nocnym. Prowadzi zajęcia sportowe i jest choreografem w
teatrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz